Co czyni dom domem?
Podczas studiów mieszkałam w akademiku, a potem długo wynajmowałam rozmaite pokoje, których nie mogłam urządzać po swojemu. I wreszcie się wprowadziłam do (prawie) własnych trzydziestu metrów spółdzielczego M-2.
Dokonywałam cudów, żeby dało się tam upchnąć łóżko, kanapę, biurko, stół, kilka krzeseł, obrazów i sporo książek. Parę razy stamtąd wychodziłam za mąż, ale mieszkanie zostawało. Mogłam do niego wracać. Za każdym razem robiłam remont i wszystko zmieniałam. Było jednak coraz ciaśniej.
W połowie lat 80. zapisałam się do spółdzielni mieszkaniowej „Sztuka”, której się nie spieszyło. Za namową magazynu „Murator” kupiłam więc dom kanadyjski w paczkach, do ustawienia na działce pod wsią Baniochą. Działkę dostałam od mamy. Miała nadzieję, że obie tam zamieszkamy.
Zamiast doglądać budowy, całymi tygodniami rysowałam rozkład tego domu, aż drewno w paczkach znikło razem z wykonawcą robót. Wszystko się rozwiało we mgle transformacji ustrojowej. Na szczęście nadal miałam te trzydzieści metrów.
Niedługo później zostawiłam je swemu synowi (któremu urodziło się dziecko), a sama znów zamieszkałam w wynajętych pokojach. Przymykałam oczy na obcość i czekałam na spółdzielnię „Sztuka”, która wreszcie przysłała wiadomość, że budują.
Mama tego nie doczekała, a mnie się udało przerysować istniejące plany, zanim zaczęto ich realizację. Miałam stamtąd piękny widok i sąsiadów z branży, poczułam się u siebie. Lecz mój syn doczekał się nowego dziecka z nową kobietą i należało rozmnożyć mieszkania.
Rozmnażałam etapami. „Sztukę” wymieniłam na mieszkanie w starej kamienicy i zadatek na budowę domu pod Warszawą. Ostatnia rata zbiegła się ze sprzedażą zupełnie rozkradzionej działki pod Baniochą. Oczywiście znów się zabrałam za rysowanie ścian, schodów i okien.
Wprowadziłam się do stanu surowego. Skończyły się wernisaże, kino, teatr, filharmonia i – oczywiście – wyjścia na proszone kolacje. Dostałam poczucie odrzucenia i po pięciu latach od zbudowania domu wróciłam do Warszawy. Kupiłam spore mieszkanie, lecz nie umiałam go polubić. Po paru latach znalazłam inne.
Kiedy tam weszłam, wyburzyłam połowę ścian. Pozbyłam się większości mebli. Sprzedałam dzieła sztuki. Odetchnęłam. A podczas pierwszej wizyty w tym odmiennym od innych mieszkaniu moja przyjaciółka powiedziała: „No popatrz, stale zmieniasz mieszkania, a przecież one wszystkie są takie same”.
Takie same, czyli moje. Z moimi potrzebami i moimi natręctwami. Z moim poczuciem ładu przestrzennego. Moją kompozycją ścian. I pewnie też z moim zapachem. Z papierosową nutą.